Archiwa

marzec 2025
P W Ś C P S N
 12
3456789
10111213141516
17181920212223
24252627282930
31  

Archiwa

Jan Muszyński

Jan Muszyński (1884-1957) był niewątpliwie jednym z największych organizatorów i propagatorów ziołolecznictwa w Polsce. Zanim przybył do Wilna, w latach 1909-1915 pracował w Dorpacie jako inspektor Ogrodu Botanicznego, od 1915 do 1920 roku był zarządcą plantacji ziół w Suchumii na Kaukazie. Od 1923 roku profesor farmakognozji Uniwersytetu Wileńskiego i kierownik Zakładu Farmakognozji; w latach 1937-1939 dyrektor Oddziału Farmaceutycznego. W okresie powojennym zorganizował Wydział Farmaceutyczny Uniwersytetu Łódzkiego oraz (wspólnie z J. Mowszowiczem) Ogród Botaniczny w Łodzi. Autor około 300 publikacji z dziedziny historii zielarstwa, uprawy ziół, farmakognozji, fitochemii i fitoterapii, np. Farmakognozja (1933, 1957 rok), Alkaloidy europejskich gatunków Lycopodium (1934 rok), Zioła lecznicze i kuracje ziołowe (1934 rok), Fitoterapia (1938 rok), Ziołolecznictwo i leki roślinne (1946 rok), The Alkaloids of Clubmosses (1948 rok), Rutyna i surowce pyronowe i pyranowe (1949 rok), Roślinne leki ludowe (1954 rok).

muszynski
Jan Muszyński

Uważam, że podręcznik Farmakognozja autorstwa prof. Muszyńskiego należy do najlepszych spośród polskich opracowań z tej dziedziny. Doskonały jest jest jeszcze skrypt prof. Mariana Koczwary. 

Ogromnie dużo wniosła do polskiej literatury farmakognostycznej praca pod redakcją prof. Ireny Matławskiej: Farmakognozja, wydana w 2005 i w 2008 r. Prof. I. Matławska wraz z Współautorami doskonale zebrała i przedstawiła najważniejsze surowce zielarskie, nie pomijając grupy związków występujących w roślinach (surowce pogrupowane wg metabolitów wtórnych). Podeszła do zagadnienia bardzo świeżo i nowatorsko, uwzględniła nowe surowce, nowe składy chemiczne, podała synonimy związków chemicznych (mylnie uważane przez innych autorów za oddzielne związki), wreszcie podała oficjalne dawki i zastosowanie poszczególnych surowców. Niewątpliwie podręcznik Farmakognozja pod red. prof. Matławskiej, znakomitego zresztą farmakognosty, fitochemika i dydaktyka z praktyką, ułatwia studentom poznanie tajników tej przeobszernej i trudnej dziedziny naukowej.

5 komentarzy Jan Muszyński

  • Roman M.

    Czy rośliny leczą, czy trują? Czego o ziołach możemy się dowiedzieć z prasy medycznej?
    Cz. III / IV

    „W medycynie, nigdy nie możemy być pewni konsekwencji naszych działań, możemy jedynie zawężać obszar niepewności. (…) Takie „prawdy, które się sprawdziły” są cegiełkami, z których buduje się całkiem solidne rusztowanie, wspierające nasze codzienne działania przy łóżkach pacjentów.” William A. Silverman. „Where’s the evidence?”

    W 1956 roku ukazała się w Polsce książka pt.„Vademecum Fitoterapii” – publikacja przygotowana przez zespół redakcyjny w skład którego wszedł m.in. profesor Jan Muszyński. We wstępie możemy tam odnaleźć następujące zdania: „(…) Przy ustalaniu zespołu autorskiego „Vademecum Fitoterapii” spotkaliśmy się z wypadkami odmowy podjęcia współpracy motywowanymi obawą narażenia się zbyt konserwatywnym kołom lekarskim i związanymi z tym ew. konsekwencjami. Przykry jest fakt, że można zakładać istnienie tego rodzaju stosunku w których lekarz mógłby być dyskryminowany za głoszenie własnych poglądów. (…) Przeciwnicy fitoterapii bardzo często nie znają ziół i ich farmakodynamiki, jak również nie mają własnego doświadczenia z tej dziedziny oraz nie interesują się piśmiennictwem fitoterapeutycznym. Nie jest to dowodem postępu.” Mam niejakie wrażenie, że po ponad pół wieku, w znacznym stopniu, uwagi te pasują do sytuacji fitoterapii w naszym kraju. Wydaje się, iż polscy lekarze są bardziej sceptyczni niż ich koledzy po fachu z innych krajów europejskich. Jest to nieco schizofreniczna sytuacja. Chorzy są coraz bardziej zainteresowani lekiem ziołowym, takiego wzrastającego zainteresowania nie widać jednak po stronie lekarzy. Postęp w prowadzaniu nowych leków na rynek w wieku XX (szczególnie w drugiej jego połowie) był bardzo gwałtowny. Dla przykładu. W USA w połowie lat 60 XX w. było 300 leków syntetycznych dostępnych na recepty. Pod koniec tego wieku leków na receptę można było kupić już około 9000. Dzisiejsze tempo tworzenia nowych medykamentów jest dużo wolniejsze. Wprowadzenie nowego leku na rynek w USA kosztuje 500 mln dolarów i 10 – 20 lat pracy. Istnieją też inne, bardziej rygorystyczne rozwiązania prawne w tym zakresie – co utrudnia wprowadzanie nowych produktów itd. Terapia ziołami budzi coraz to większe zainteresowanie w Europie (w tym w Polsce) i USA. Wiąże się to z mniejszą liczbą objawów niepożądanych w porównaniu ze standardowymi lekami syntetycznymi. Skoro przywołałem przykład USA. Raport „Ammerican Association of Poison Control Center” zawierał dane (z terenu Stanów Zjednoczonych) o zatruciach m.in. lekami. Podaje się tam, że np. w jednym tylko roku 1996 odnotowano około 600 zgonów związanych z zażyciem różnorodnych środków farmakologicznych (m.in. środków przeciwbólowych, antydepresyjnych, nasercowych, uspokajających, przeciwpadaczkowych). Wszystkie te zgony związane były z lekami chemicznymi. Nie odnotowano za to ani jednego przypadku związanego z lekiem ziołowym (!). Takiej rozbieżności nie można wytłumaczyć jedynie tym, iż większość pacjentów przyjmuje leki syntetyczne a nie ziołowe. W polskiej prasie medycznej dla lekarzy dominują raczej artykuły o tym, że „zioła trują”. Znacznie rzadziej spotyka się tezy o tym, iż „rośliny leczą” choć i takie publikacje od czasu do czasu u nas się ukazują. Oto przykład. W numerze 1/2014 „Medical Tribune” w części Stomatologia znalazłem artykuł dr n. med. m. pani M. Trąbskiej – Świstelnickiej zatytułowany „Leki roślinne w leczeniu schorzeń jamy ustnej”. W spisie treści jego zapowiedź była następująca – „Fitoterapia. Leki roślinne w gabinecie: dziwactwo, czy skuteczna terapia?” Zdanie wprowadzające do dalszych treści brzmi: „Choć przez wielu lekarzy traktowane są jako nieszkodliwe dziwactwo pacjentów, wyciągi z roślin mają udowodnione właściwości lecznicze”. Autorka we wstępie napisała „(…) W dzisiejszych czasach leki roślinne a przede wszystkim roślinny lecznicze, są traktowane z „przymrużeniem oka”. Tymczasem skuteczność wyciągów tych roślin jest poparta badaniami. Mogą one także wchodzić w niekorzystne interakcje z innymi lekami i podlegać przedawkowaniu, powodując działania niepożądane. Stomatolodzy mają do dyspozycji ponad 200 roślin, wykazujących ponad 140 różnych działań farmakologicznych na organizm człowieka. Środki pochodzenia roślinnego można z powodzeniem wykorzystać w leczeniu periodontopatii, chorób błony śluzowej jamy ustnej, kserostomii, neuralgii (…)”. Pani doktor pokazała podziały roślin leczniczych ze względu działania farmakologiczne i częstość ich używania. Następnie przedstawiła charakterystykę najważniejszych, z punktu widzenia użyteczności, w stomatologii ziół: szałwii, rumianku, mięty pieprzowej, tymianku, kory dębu, arniki górskiej, tarczycy bajkalskiej. Pani M. Trąbska – Świstelnicka przytacza na zakończenie kilka badań dotyczących: działania przeciwzapalnego rumianku, wpływu tej rośliny na bakterie beztlenowe, podobnego do glikokortykosteroidów działania arniki. Autorka przedstawiła konkluzje rozmaitych prac badawczych np. Osawy (1991) który udowodnił, że wyciągi roślinne z szałwii, cynamonu, miłorzębu wykazują efekt inhibujący kolagenozę bakteryjną silniejszy niż tetracykliny oraz, że wyciągi te wykazują też silny efekt cytostatyczny itd. itd. Warto nad tym wszystkim nieco podumać. Czy rzeczywiście jest tak, iż polscy lekarze są bardziej sceptyczni od kolegów po fachu z Europy Zachodniej i z czego to wynikać może? Jak napisałem wcześniej, na świecie wzrasta zainteresowanie lekiem ziołowym. Polska nie jest tu wyjątkiem. Czy w innych krajach zainteresowanie chorych roślinami leczniczymi idzie w parze z zainteresowaniem fitoterapią świata medycy czy się rozmija? Niech przykładem będą nasi sąsiedzi. Na początku lat 80 XX było w RFN zarejestrowanych 5000 lekarzy – fitoterapeutów. W okresie lat 1990-1997 sprzedaż fitoterapeutyków zwiększyła się w Niemczech o 65%. U naszych zachodnich sąsiadów w codziennej praktyce 70% lekarzy zapisuje leki ziołowe a ich koszt pokrywają ubezpieczalnie. Od 1993 do egzaminu na licencjonowanych lekarzy włączona jest medycyna ziołowa. W naszym kraju, jak zauważyłem, dla wielu lekarzy stosowanie leku ziołowego stanowi coś na kształt „dysonansu naukowego” (jakoby fitoterapia była mniej naukowa). Medykamenty tego rodzaju uznaje się często za nieskuteczne i działające na poziomie placebo. Takie założenie powoduje dość pospolite w naszym świecie medycznym przekonanie, iż lek ziołowy przyniesie choremu raczej szkodę niż pożytek. Sceptycznie nastawieni lekarze ostrzegają, że nieodpowiednie korzystanie ze środków ziołowych może doprowadzić do tragedii. Wskazują, iż szczególnie proste medykamenty, przygotowane poza fabrykami koncernów farmaceutycznych nie dają gwarancji ścisłej dawki substancji czynnych i trudno w tym wypadku o odpowiednie dawkowanie. W naszej prasie medycznej często przedstawione są np. doniesienia o nieodpowiedzialnej terapii ziołami, toksyczności roślin, interakcjach leku ziołowego itp. Mógłbym przytoczyć wiele takich wypowiedzi. Podam tylko jedną, dość symptomatyczną. „Zielarzom najlepiej idzie leczenie ludzi młodych i zdrowych. A ci naprawdę chorzy po wycieczkach do różnych cudotwórców wrócą w końcu do profesjonalnych lekarzy. W ziołolecznictwie największe znaczenie ma psychika pacjenta, ale tym sposobem zbyt wielkich efektów leczniczych się nie uzyska – mówi dr Janusz Zaryczewski, wojewódzki konsultant w dziedzinie alergologii w Opolu. I tłumaczy: – Po pierwsze, trzeba się zastanowić, czy zioła w ogóle pomagają. Alergia jest wyraźnym przeciwwskazaniem do stosowania wszelkich ziół. Na przykład atopowe zapalenie skóry, bardzo popularne u dzieci, często zaostrza się po wypiciu ziołowej herbatki. Inny przykład to bylica, najpopularniejszy i najgroźniejszy dla alergików chwast. Bylica wchodzi w krzyżową alergię ze wszystkimi lekami ziołowymi. Dlatego nieodpowiedzialne eksperymenty z ziołami mogą się skończyć tragicznie, a leczenie tym sposobem chorób alergicznych to bzdura”. Zauważmy – pan doktor w swoich stwierdzeniach zawarł następujące tezy: ziołami nie zajmuje się „profesjonalny lekarz”; zioła nie pomagają; alergie i atopowe zapalenie skóry to choroby w których zioła zawsze szkodzą a leczenie tych chorób (lub ich objawów) – to bzdura; „eksperymenty z ziołami mogą skończyć się tragicznie”. Być może pan doktor jest znakomitym alergologiem i w swojej praktyce lekarskiej spotykał się z tym, że zioła powodowały jakieś działania niepożądane. Jednak widać, że nade wszystko jest sceptykiem wobec fitoterapii i założył pewne rzeczy a priori nie wgłębiając się w temat. Oczywistym jest, że dziecko alergiczne powinno znajdować się pod stałą opieką lekarza specjalisty, który na podstawie testów ustali alergeny, zastosuje właściwe postępowanie odczulające i wdroży odpowiednią terapię. Wg lekarzy zajmujących się fitoterapią (może to kogoś zdziwi ale tacy bywają) sprawdzają się w leczeniu dolegliwości alergicznych (u dzieci starszych) surowce typu „depurativa”, ułatwiające usuwanie z organizmu zbędnych metabolitów, które mogą być endogennymi alergenami (np.: korzenia i soku łopianu, korzenia mniszka, liści pokrzywy, liści czarnej porzeczki – wykazują działanie przeciwzapalne zbliżone do działania hormonalnych leków steroidowych). Zalecane są czasem w takich przypadkach surowce moczopędne, żółciopędne, żółciotwórcze itd. (ale to już temat zbyt obszerny by go omawiać tu szerzej). Wiele roślin zawiera substancje bardzo przydatne i użyteczne w leczeniu i usuwaniu objawów alergii. Np. wyciąg z miłorzębu zawiera kilka specyficznych substancji które wpływają na działanie związku chemicznego wytwarzanego w organizmie – czynnika aktywującego płytki krwi platelet-activating factor (PAF). PAF odgrywa kluczową rolę w wywoływaniu alergii, astmy i stanów zapalnych. Od wieków substancje zawarte w rumianku (używanego w takich wypadkach zarówno wewnętrznie lub zewnętrze) pomagały leczyć rozmaite alergie – nawet u małych dzieci. Takich przykładów można mnożyć więcej. Gdyby uznać twierdzenia pana J. Zaryczewskiego za prawdziwe, powstaje także „dysonans naukowy”. Jak bowiem nazwać tysiące niemieckich lekarzy leczących ziołami – „cudotwórcami”? Czy można ignorować i nazwać głupotą te wiele publikacji naukowych które tyczą fitoterapii (omawiających również badania z podwójną ślepą próbą)? Czy w końcu np. „Phytotherapie in der Kinderheikunde Ein Handbuch für Ärzte und Apotheker” w którym możemy przeczytać m.in. o leczeniu atopowego zapalenia skóry u dzieci za pomocą leku ziołowego to stek bzdur? Czy autorzy wymienionego podręcznika dla lekarzy pediatrów i aptekarzy – prof. dr hab. n. med. dr h.c. mult. Heinz Schilcher i prof. dr n. med. Walther Dorsch to „szarlatani” lub „ znachorzy”? Zioła wywołać mogą czasem alergię, nie są pozbawione całkowicie działań niepożądanych, mogą wejść niekiedy w jakieś interakcje z lekami – wszystko to prawda. Jednak leki syntetyczne, produkowane przez najlepsze koncerny farmaceutyczne, standaryzowane, ze ściśle określoną dawką związków czynnych itd. – też mogą być alergenami, mogą wchodzić w interakcje, czy w końcu – mają takie czy inne działania niepożądane (proszę przeczytać ulotkę dołączoną do jakiegokolwiek leku syntetycznego np. na nadciśnienie). Leki przeciwalergiczne (skoro o alergii mowa)
    Cetyryzyna (Zyrtec, Amertil) np. powodują senność itd. Wobec tak licznych publikacji medycyny akademickiej dotyczących wartości fitoterapii, taki sceptycyzm odnośnie działania leków ziołowych jaki mogę zaobserwować u wielu polskich lekarzy, jest dla mnie doprawdy zdumiewający. Jak napisano pół wieku temu w „Vademecum Fitoterapii” nie jest to raczej dowodem postępu. Prawdy ziołolecznictwa sprawdziły się przez wieki. Potwierdzone są solidnymi badaniami naukowymi „zawężającymi obszar niepewności” i mogą być „cegiełkami na których można zbudować solidne fundamenty praktyki lekarskiej” dla dobra pacjentów. Reasumując tę część komentarza powrócę do myśli zawartej w artykule o którym wspomniałem wyżej. „Choć przez wielu lekarzy traktowane są jako nieszkodliwe dziwactwo pacjentów, wyciągi z roślin mają udowodnione właściwości lecznicze”.

  • Panie doktorze,
    jak wśród wymienionych publikacji stoi p. Kohlmunzer czy p. Borkowski? Podręcznik p. Matławskiej jest świetny! Bardzo lubię z niego korzystać. Jego minusem jest bardzo słaba dostępność…

  • Heka

    Też boleję że podręcznika pod redakcją prof. Matławskiej nie da się namierzyć, nakład wyczerpany, by odkupić używany trzeba mieć szczęście :/
    Korzystam jeszcze z podręczników: „Farmakognozja” Kohlmuzera czy „Fitoterapia i leki roślinne” pod redakcją Elizy Lamer-Zarawskiej, Barbary Kowal-Gierczak i Jana Niedworoka; jednak pozycja pod redakcją prof. Matławskiej wydaje się być najbardziej kompetentna a i cena nowej książki była w porównaniu z dwiema pozostałymi pozycjami o połowę mniejsza.

  • Roman M.

    Kilka uwag natury „etno”…. Cz. III/III

    „O! jak wiele teraz leczą chorób, które dawniejsi mieliby za nieuleczone: jak wiele teraz pokazało się omyłek w skutkach dawniejszych mniemanych: jak wiele pokazało się roślin, jak najskuteczniejszych, po których dawni niczego się nie spodziewali! Jak wiele pokazało się roślin wpośród krain, które tak dobrze zastępują lekarstwa zamorskie, że zażywać zamorskich temu chyba potrzeba, który w samym sposobie leczenia chce się różnić od innych.” ~ (KLUK 1805)

    Szczególne znaczenie dla przywrócenia dawnych, wartościowych sposobów użytkowania ziół odgrywają badania mające na celu opisanie wybranej grupy ludowych leków ziołowych w interpretacji współczesnej wiedzy fitochemicznej i farmakologicznej. Sporą w tym zasługę w pierwszej połowie wieku XX odegrał J. Muszyński. Prowadził on badania nad „ludowym lekiem roślinnym” wykorzystując to co we współczesnych naukach „etno” nazwać można badaniami terenowymi. W 1937 roku pokazała się jego praca „Ludowe zioła lecznicze na Śląsku Cieszyńskim”. Profesor zawarł w niej informacje uzyskane od znachorki sprzedającej zioła.

    To dzięki pracy profesora zawdzięczamy zachowanie wiedzy o roślinach używanych przez lud terenu Wileńszczyzny w pierwszej połowie wieku XX. Na IV Wszechpolskim Zjeździe Farmaceutycznym w Wilnie (1923 r.), ten zasłużony dla polskiej fitoterapii naukowiec, wygłosił referat „Fizjologiczne badanie konwalji z okolic Wilna”. W 1929 roku pokazała się dość obszerna publikacja „Produkcja roślin lekarskich w Polsce na kresach północno-wschodnich” w której profesor opisał funkcjonowanie „wyrobionego ośrodka zielarskiego w Święcianach, małym powiatowym miasteczku, leżącym o 2,5 godziny drogą kolejową od Wilna.” W obrębie zainteresowań naukowych J. Muszyńskiego znalazły się zagadnienia z zakresu historii aptekarstwa, stosowania roślin użytkowych i przypraw, dziejów farmacji itd. Warto wspomnieć, że jako jeden z nielicznych badaczy zbierał, opisywał i interpretował informacje nt. ludowego wykorzystania roślinnych surowców narkotycznych czy np. tzw. „leków wstrętnych”.

    Za jedno z ciekawszych polskich etnomedycznych doniesień lat dwudziestych XX wieku, uchodzi artykuł J. Muszyńskiego który ukazał się w Wiadomościach Farmaceutycznych w roku 1927. Profesor udokumentował w nim gatunki ponad 100 roślin leczniczych Wileńszczyzny (zastosowanie, miana i ludowe nazwy botaniczne itd.) sprzedawanych na targu wileńskim pod murami kościoła św. Andrzeja w Wilnie. Warto w tym miejscu zauważyć, iż ten wybitny farmakognosta (w artykule o którym mowa) podkreślił, iż ludowa wiedza jest racjonalna tzn. – zastosowanie większości ziół zgadza się naukowymi danymi farmakologicznymi pierwszej połowy wieku XX. Zauważył ponadto, iż „nawet wśród leków na pozór fantastycznych, po odrzuceniu przesądów można doszukać się składników, które będą racjonalną motywacją do zastosowania w danej chorobie”. Odnotowuje tam także, że wśród sprzedawanych przez lokalnych zielarzy ziół, rzadko spotyka się rośliny silnie działające czy trujące (na targu sprzedawano jedynie szalej jadowity polecany przy „łamaniu i darciu”). W kręgu zainteresowań profesora były wszystkie rośliny lecznicze jakich używano wówczas na Wileńszczyźnie, również i takie, których działanie i zastosowanie trudno było dopasować do ustaleń wiedzy naukowej tamtego okresu (takie jak np. zioła od: „uroku”, „złego spojrzenia”, „przestrachu”, „przelęknienia” itp. przypadłości). Muszyński tak o tym pisał: „(…) spotyka się również leki od »uroku«, od »przelęknienia«, o których trudno powiedzieć coś konkretnego, albowiem są one tak samo »mało zbadane«, jak zespół cierpień, które lud oznacza nazwą »urok« lub »przelęknienie«.”. Na leczenie w/w dolegliwości lud stosował często rośliny które dziś określilibyśmy jako psychotropowe.

    Na zakończenie muszę usprawiedliwić się z powodu który skłonił mnie do „popełnienia” niniejszego komentarza (choć jakiś czas temu zarzekałem się na Forum, że nie będę zaśmiecał blogu Pana Henryka).

    Nie tak dawno temu wybrałem się na rowerową wycieczkę zielarską. Chodziło mi o to, by odnaleźć kwitnącą szczeć i zebrać jej liście na intrakt (wedle receptury Pana Henryka). Trasa liczyła trochę ponad 20 kilometrów i wiodła przez malownicze tereny. Początkowo wzdłuż rzeki, potem przez pola, lasy, łąki. Moja wędrówka wiodła przez miejsca zarówno suche i piaszczyste, jak i „bagienno – szuwarowe”. Mijane obszary były zatem dość urozmaicone pod względem siedlisk roślinnych. Zawsze na tego typu wycieczce, oprócz zebrania takich czy innych ziół, mam możliwość obserwacji wielu ciekawych roślin. Np. na trasie mojej wędrówki znajduje się skupisko brzozy niskiej. Na tych terenach rośnie m.in. także rzadki w Polsce fiołek torfowy i szereg innych ciekawych roślin np.: przetacznik długolistny, kukułka plamista (storczyk plamisty), szalej jadowity, sadziec konopiasty itd. itd.

    Kiedy ujechałem kilka pierwszych kilometrów i byłem już dość daleko od miasta, zauważyłem staruszkę idącą wzdłuż wału rzecznego. Zdziwiłem się nawet, iż starsza pani odeszła pieszo tak daleko. Kobieta niosła duży kosz wiklinowy w którym, jak później zauważyłem, leżało trochę dziurawca (to zioło ja już dawno w tym sezonie zebrałem, wysuszyłem, „przerobiłem” i zdążyłem o nim zapomnieć), krwawnika i wrotyczu. Jak się domyśliłem cel pieszej wędrówki starowinki był zbieżny z moim – tzn. podobnie jak ja zbierała ona zioła. Szybko nawiązaliśmy rozmowę. Starowinka, jak się okazało, sporo wiedziała o roślinach. Przyszło mi nawet na myśl, że warto zgłębić źródło tej wiedzy i może dotrę do jakichś ciekawych informacji natury „etno”. Zapytałem więc skąd pochodzi jej rodzina, gdzie się wychowała itd. Jak mi powiedziała, cała jej rodzina (babcie, dziadkowie, rodzice itd.) przed powojenną – jak to ujęła, „wędrówką ludów” pochodziła z terenu Wileńszczyzny,. Mówiła też o tym, że i babcia i mama zbierały i stosowały zioła „od zawsze”. Kiedy jednak zapytałem wprost, czy wiedzę o roślinach leczniczych zawdzięcza rodzinnej tradycji, spotkało mnie rozczarowanie. Powiedziała żartobliwie, że w dzieciństwie wolała zabawy z rówieśnikami od zbierania ziół, a w młodości bardziej interesowali ją „ładni chłopcy niż jakieś rośliny”. Wiedzę o ziołach, jak stwierdziła, posiadła głownie z książek. „Jedną mogę nawet panu pokazać, bo to moja ulubiona” – powiedziała i wyciągnęła z za pazuchy mocno sfatygowaną i nadszarpniętą zębem czasu książeczkę w zielonej okładce. Jakież było moje zdziwienie kiedy okazało się, że to „Roślinne leki ludowe” śp. Muszyńskiego.

    Pomyślałem sobie wówczas, że to prawdziwy paradoks – kobieta wiedzę o ziołach zdobyła z książki profesora, który w opisie leku ludowego być może odniósł się do tego co usłyszał od zielarzy Wileńszczyzny, a nie od mamy czy babci, które tam właśnie rośliny lecznicze poznały i zbierały. Naszła mnie też i następująca refleksja. Nie tylko naukowcy tej klasy co Muszyński czy Różański przejawiają zainteresowanie ludową ziołową medycyną ale i prosty lud (np. rzeczona starowinka czy piszący te słowa) interesują się tym co umieszczają w swoich publikacjach naukowcy.

    Pozdrawiam serdecznie.

Leave a Reply