Coraz więcej środków spożywczych jest etykietowanych i reklamowanych we krajach Unii Europejskiej przy wykorzystaniu oświadczeń żywieniowych i zdrowotnych. Podam kilka przykładów o co tu w sumie chodzi. Dla przykładu, czytamy na opakowaniach zielonej herbaty lub Yerba Mate, czy Pu-erh, że środek działa wzmacniająco, antyoksydacyjnie, poprawia nastrój, zapobiega uszkodzeniu genów, poprawia trawienie itd. Na oleju lnianym, konopnym, z lnianki, czy rokitnikowym czytamy, że zapobiega chorobie wieńcowej i obniża poziom cholesterolu we krwi, zapobiega miażdżycy. Na olejach z ryb o statusie produktu spożywczego lub suplementu diety mamy informację o korzystnym wpływie na stan kości, stawów i układu odpornościowego. Żurawinie jest przypisana właściwość zapobiegania infekcjom układu moczowego. Sok z aronii i granatu chroni przed wieloma chorobami cywilizacyjnymi, w tym promieniowaniem radioaktywnym; ksylitol obniża poziom glukozy we krwi i wskazany jest dla cukrzyków; probiotyki nabiałowe dbają o prawidłową mikroflorę naszego przewodu pokarmowego; Maca poprawia procesy pamięci; śliwki i figi zapobiegają zaparciu; czosnek chroni przed infekcjami; oliwa z oliwek łagodzi bóle reumatyczne, stabilizuje ściany przewodu pokarmowego, chroni przed chorobami nowotworowymi itd…
Niewątpliwie producent, który zawrze takie informacje na swoich artykułach zyska większy popyt na towar niż producent, który podejdzie do swojego produktu jak do zwykłej żywności. Dlatego zgadzam się ze słowami Rozporządzenia, że powstaje sytuacja nierównej konkurencji i nadużywania pewnych doniesień naukowych. Dyrektywa 2000/13/WE zakazuje posługiwania się informacjami, które wprowadzałyby nabywcę w błąd lub przypisywałyby żywności właściwości lecznicze. Czasem jestem zszokowany informacjami podawanymi na zwykłych produktach spożywczych; informacjami, które są często wyjęte z kontekstu, nadinterpretowane i przejaskrawione na potrzeby chęci zwiększenia sprzedaży produktu i uzyskania większego zysku. Oczywiście osoby świadome, mające podstawową wiedzę z zakresu biologii i chemii potrafią podejść krytycznie do zewsząd atakujących nas reklam i informacji, ale niestety gro ludzi przyjmuje te rewelacyjne wieści bezkrytycznie i wyraża oraz prezentuje chęć wybiórczego wyboru produktów z półki sklepowej, wybiórczego – znaczy takich, które “posiadają na opakowaniu” opis wartości leczniczych i prozdrowotnych.
W Rozporządzeniu 1924/2006 czytamy: Żywność, która jest promowana przy użyciu odpowiednich oświadczeń, może być postrzegana przez konsumentów jako artykuł o korzystniejszych właściwościach odżywczych, fizjologicznych lub zdrowotnych niż podobne lub inne artykuły, do których takie składniki
odżywcze i inne substancje nie zostały dodane. Może to skłonić konsumentów do podejmowania decyzji, które wpłyną bezpośrednio na całkowitą ilość spożywanych przez nich poszczególnych składników odżywczych lub innych substancji w sposób, który jest niezgodny z zaleceniami naukowymi. Aby zapobiec takiemu niekorzystnemu efektowi, właściwe jest wprowadzenie pewnych ograniczeń dotyczących produktów opatrzonych takimi oświadczeniami.
Uważam, że producenci żywności niestety w dużej mierze przyczynili się do tworzenia rozporządzeń unijnych ograniczających ich działalność produkcyjno-handlową i marketingową. Zaczęli bowiem przenosić informacje dotyczące bezpośrednio ziół, ich właściwości chemicznych, farmakologicznych oraz biologicznych żywcem i bezpośrednio na środki spożywcze. Oczywiście każdy wie, że granica między ziołem, czyli rośliną leczniczą a rośliną pokarmową (odżywczą) jest niejednokrotnie płynna. Dla przykładu możemy wykorzystywać dynię jako typowy pokarm, ale po odpowiednim przetworzeniu również jako lek. Podobnie jest z gorczycą (synapina), pomidorem (likopen), karczochem (cynaryna), ostropestem (sylimaryna), czarną rzepą (ekstrakt suchy i gęsty), balsamką (charantyna, kukurbitacyna), papryką ostrą (kapsaicyna), grapefruitów (naryngina), soi (daidzeina, genisteina) i wielu innych. Również rośliny przyprawowe z jednej strony są dopuszczone jako artykuły spożywcze, z drugiej wiele z nich widnieje w lekospisach,a nawet farmakopeach, np. lubczyk, kolendra, czosnek, pieprz, kminek, majeranek, cząber, tymianek, bazylia. W zależności od dawki, sposobu przetworzenia ta sama roślina może być lekiem, ale może również być środkiem spożywczym. Trudno jednak uwierzyć, że suplement diety lub środek spożywczy zawierający ułamek procenta tymianku, cząbru, czy lebiodki będzie miał właściwości lecznicze typowe dla olejku tymiankowego, olejku lebiodkowego, czy cząbrowego. Nie można też porównywać tych roślin jako przypraw lub suplementów diety z właściwościami leczniczymi wyodrębnionych składników z tych roślin: karwakrolu, tymolu, ocymenu, czy p-cymenu, albo z ekstraktami standaryzowanymi na zawartość tych składników. Niedopuszczalne jest, aby dodatek kurkumy (ostryżu) do żywności stał się argumentem pozwalającym na twierdzenie, iż taka żywność ochroni miąższ wątroby i zahamuje rozwój bakterii oraz grzybów patogennych. Tak samo jest z winem, byle sikacz ledwo czerwony przypisuje sobie właściwości lecznicze. Owszem wina dobrej jakości, gęste, ekstrakcyjne działają leczniczo dzięki zawartości polifenoli, ale nie działa tak wino rozcieńczane o niskiej zawartości ekstraktu. Również olej lniany wybitnie odwirowany, oczyszczony, wyklarowany, nie tłoczony na zimno nigdy nie będzie działał leczniczo tak jak olej lniany specyficznie pachnący, nieodgoryczony, mętny, z osadem, tłoczony tradycyjnie (jestem pewny, że wielu ludzi w życiu by nie kupiło takiego oleju ze względu na smak, wygląd i zapach i nie zidentyfikowało by takiego oleju jako lnianego, bo rynek jest zalany olejami lnianymi o niskiej wartości odżywczej i leczniczej). Niewątpliwie Czytelnicy tej strony nie chcą być oszukiwani i mamieni obiecankami o cudownych właściwościach leczniczych, jeśli ich nie ma. Niedopuszczalne jest, że producenci soków zawierających 0,5, albo 20% soku z żurawiny przypisywali właściwości hamujące rozwój bakterii w układzie moczowym. Skandaliczne jest pisanie na sokach z dzikiej róży, jakie to niby wspaniałe źródło witaminy C, a okazuje się, że owoc róży był suszony w temp. 100 stopni C, wcześniej jeszcze się zaparzył w zbiorniku, albo został potraktowany UV dla oczyszczenia mikrobiologicznego. Potem takie owoce były wygotowane, sok filtrowany, a na końcu przyklejono etykietę, że produkt zawiera witaminę C. Szczerze mówiąc, jeśli producent ma dobrą technologię produkcji soków z róży to pochwali się wynikiem badań na zawartość witaminy C i zagwarantuję tę zawartość. Istnieją systemy zapewniania jakości i certyfikaty oraz laboratoria kontrolne. Zatem można te kwestie uregulować o wiele prościej, wiarygodniej i przyjaźniej.
Z drugiej strony nie jestem zwolennikiem tworzenia rozporządzeń, które coraz bardziej i drastyczniej ingerują we wszystkie dziedziny i sfery naszego życia prywatnego i zawodowego. Wszystko starają się ograniczyć. Dochodzi wtedy do kolejnej skrajności. Poprzez mnożenie kolejnych ustaw, zakazów i nakazów zabierana jest nam wolność, swoboda działania, wypowiedzi i realizowania się. Stajemy się niewolnikami i dochodzi do zniszczenia niezliczonej ilości przedsięwzięć oraz projektów przemysłowych i naukowych. Dochodzi do mnóstwa absurdów. Wystarczy przecież kontrolowanie jakości żywności pod względem żywieniowym, a do tego są powołane specjalne służby i instytucje. Typowe artykuły spożywcze nie powinny posiadać informacji na temat właściwości leczniczych, a jedynie dane żywieniowe. Jeżeli jednak producent daje deklarację zdrowotną to powinien odwołać się do wyników badań tego konkretnego produktu przeprowadzonych przez określonego naukowca (imię i nazwisko, nazwa jednostki). Wtedy wszystko staje się jasne i przejrzyste.
Musimy też wspomnieć o bromatologii – nauce zajmującej się właściwościami odżywczymi i prozdrowotnymi składników żywności. Nie ma tajemnicy, że istnieją ogromne prace i opasłe podręczniki do bromatologii, omawiające każdy składnik zawarty w pożywieniu. Są to jednak wiadomości uogólnione i nie zawsze można je odnieść do konkretnego produktu. Jeżeli bowiem producent zamieści na oleju z lnianki informacje o właściwościach leczniczych i żywieniowych kwasu linolenowego, a potem okaże się, że jego olej ma bardzo niską zawartość tego kwasu, poniżej wartości ogólnie przyjętych, to my jako konsumenci zostaniemy wprowadzeni w błąd, zostaniemy oszukani. Jeżeli jednak zobaczymy oświadczenie zdrowotne na opakowaniu, oparte na konkretnym wyniku badań, tego właśnie produktu – wtedy mamy podstawy zaufać producentowi, że jego artykuł rzeczywiście może przyczynić się do podniesienia naszego stanu zdrowotnego lub profilaktyki pewnych schorzeń.
Rozporządzenie niestety nie upraszcza w taki sposób zamieszczania deklaracji zdrowotnych. Praktycznie firmy małe, nie dysponujące dużymi środkami finansowymi nie są w stanie wprowadzić do obrotu handlowego żywności o deklaracji zdrowotnej. Jest to w tej chwili przywilej dużych firm, koncernów. Rozporządzenie jest dziurawe. Nie podaje profili składników i kategorii produktów. Wiele zostaje niedopowiedziane i pozostawione woli oraz interpretacji urzędników. Praktycznie Rozporządzenie spowoduje zaprzestanie produkcji żywności o specjalnych wartościach dietetycznych i prozdrowotnych. Naruszy interesy producentów żywności regionalnej, ekologicznej i tradycyjnej, gdzie często podkreśla się szczególną wartość odżywczą, prozdrowotną, profilaktyczną, pozbawioną szkodliwego wpływu na nasz organizm. Wskutek wejścia Rozporządzenia, obecnie nie można również podawać informacji powszechnie wiadomych o znaczeniu bromatologicznym i dietetycznym, np. typu: masło zapobiega krzywicy i kurzej ślepocie, tran zapobiega krzywicy i niedoborowi witaminy A; borówki zawierają antocyjany o działaniu ochronnym na naczyniówkę; śliwki zapobiegają obstrukcjom, kminek działa wiatropędnie; ser jest źródłem wapnia potrzebnego do budowy kośćca, jabłka zawierają pektyny i kwasy organiczne korzystnie działające na przewód pokarmowy; czarna rzepa i rzodkiew działają żółciopędnie; oliwa z oliwek pobudza wydzielanie żółci, kleik skrobiowy łagodzi podrażnienia przewodu pokarmowego; pomidory są źródłem karotenoidów i potasu – oczywiste prawdy, pisane niegdyś we wszystkich podręcznikach biologii, dietetyki, technologii żywności. Zatem z jednej strony chroni się interesy konsumenta, z drugiej zabrania się przekazywania wiedzy powszechnie znanej i prawdziwej.
Wróćmy jednak do związku tego Rozporządzenia z ziołami. Otóż w tej chwili zioła mające jednocześnie status żywności przestają istnieć jako… zioła. Nie można im przypisywać, działania leczniczego lub korzystnego dla zdrowotności. Żywność zawierająca optymalny dodatek ziół, dzięki czemu zyskiwała nowych właściwości dietetycznych i prozdrowotnych w tej chwili przestanie istnieć, bowiem nie ma możliwości podania informacji o przydatności określonego dodatku. Jeśli przykładowo do yerba mate lub do herbaty owocowej dodano guaranę to oczywiste jest, że za sprawą zawierania kofeiny, teofiliny i teobrominy musiała takla mieszanka działać silniej pobudzająco i moczopędnie. W tej chwili nie podając tej informacji nowe pokolenia ludzi nie będą wiedzieć – po co w mieszance jest jakaś guarana. Oczywiście będą wiedzieć to osoby uczące się tej wiedzy z publikacji, ale to będzie margines, zatem nie będzie opłacalna produkcja takiej żywności. Podobnie z olejem konopnym, lnianym, czy rokitnikowym – jeśli nie podamy na opakowaniu po co jest kwas wielonienasycony, jakie ma znaczenie fizjologiczne/biochemiczne – ludzie nie czytający literatury fachowej nie będą widzieli sensu wybierania takiego oleju. Również olej z kiełków kukurydzy, albo z rokitnika, bogaty w karotenoidy…, ale skoro producent nie może poinformować o znaczeniu karotenoidów w organizmie człowieka to po co przyszłe pokolenia mają akurat taki dziwny żółty i pomarańczowy olej wybierać do koszyka zakupowego. Chodzi więc o wiedzę, informację, o znaczenie poszczególnych składników w żywności, suplementach diety. Jeśli tej informacji nie będzie przy produkcie, tylko w bibliotece to konsumenci nie będą świadomie wybierali produktów ciekawych, cennych, wyjątkowych. Niestety programy nauczania w szkołach podstawowych, gimnazjach, średnich, a i większość kierunków studiów nie informują uczniów/studentów o wartości odżywczej i prozdrowotnej poszczególnych dodatków i składników żywności, żywności wzbogaconej. Z jednej strony słyszymy od Unii o profilaktyce chorób, programach prewencyjnych, o żywności wolnej od szkodliwych dodatków, z drugiej jednak strony Unia Europejska poprzez kulfoniaste rozporządzenia zabiera wiedzę i narzędzia potrzebnych do zapobiegania chorób, do przeciwdziałania niedoborów żywnościowych, do produkcji wartościowej żywności. Paradoksalnie mamy rozwój cywilizacji, technologii, mediów, ale cierpimy na niedobory wapnia, witaminy A, magnezu, witaminy B12, czy żelaza. Ludzie nie znają znaczenia i źródeł biopierwiastków i witamin, aminokwasów i kwasów tłuszczowych. Dla większości osób głównym źródłem informacji o tych zagadnieniach była ulotka dostarczona do produktu spożywczego lub suplementu diety. Czyżby Unia dążyła do stworzenia nowego pokolenia nieświadomego pewnych kwestii, ciemnego, uzależnionego, podporządkowanego, niesamodzielnego, nie myślącego logicznie? Czasem, czytając rozporządzenia unijne ma się na myśli takie spiskowe praktyki.
Martwię się, że do produkowania owej zdrowej żywności będą mieli prawo i swobodę jedynie duże międzynarodowe firmy, które mają środki i zaplecze pozwalające na opłacenie niezbędnych badań dla uzyskania deklaracji zdrowotnych. W rezultacie i tak dojdzie do nieuczciwej i nierównej konkurencji w zakresie produkcji i sprzedaży artykułów spożywczych.
Dodawanie ziół do żywności w zakresie przyprawowym lub uzupełniającym wartości odżywcze produktu podstawowego, np. surowców witaminowych, aminokwasowych, flawonoidowych, tłuszczowo-fitosterolowych, dawało również możliwość przekazania informacji o roślinach. Podtrzymywało to wiedzę etnobotaniczną i etnofarmakologiczną, stworzoną przez naszych przodków. W tej chwili znikną z żywności czosnek niedźwiedzi, pokrzywa, czarnuszka, konopie siewne, szarłat – amarantus, spirulina, olej arganowy, ostropest, mąka orkiszowa – skoro nie będzie można napisać o ich właściwościach. Produkty te będą istniały dotąd dokąd będą żyli ludzie mający wiedzę na ich temat. Nowe Rozporządzenie nie daje możliwości ich opisania przy produkcie, więc młodzież za 10-20 lat nie będzie widziała sensu kupowania tego.
Choć rozporządzenie (WE) NR 1924/2006 Parlamentu Europejskiego i Rady z dnia 20 grudnia 2006 r. odnosi się do żywności, to jednak przyczyni się do zaniku wiedzy na temat produktów roślinnych i zwierzęcych o wyjątkowych właściwościach żywieniowych i zdrowotnych. Doprowadzi do upadku wielu producentów, do wzrostu bezrobocia i do obniżenia stanu zdrowotnego społeczeństwa. Doprowadzi do upadku świadomości na temat zasad zdrowego odżywiania się i prewencji chorób za pomocą rozwiązań dietetycznych.
Co czynić?
Zgodnie z Rozporządzeniem": Niniejsze rozporządzenie powinno mieć zastosowanie do wszelkich oświadczeń żywieniowych i zdrowotnych przedstawianych w przekazach o charakterze komercyjnym, w tym między innymi w ogólnej reklamie danych kategorii żywności i w kampaniach promocyjnych, takich jak np. kampanie wspierane w całości lub w części przez organy władzy publicznej. Nie powinno ono mieć zastosowania do oświadczeń przedstawianych w przekazach o charakterze niekomercyjnym, jak np. w wytycznych lub poradach żywieniowych, wydawanych przez organy i jednostki władzy publicznej odpowiedzialne za zdrowie lub w niekomercyjnych przekazach i informacjach w prasie oraz w publikacjach naukowych. Niniejsze rozporządzenie powinno mieć zastosowanie również do znaków towarowych i marek, które mogą być odbierane jako informacje żywieniowe lub zdrowotne. Zatem na opakowaniu nie można podawać działania leczniczego lub profilaktycznego, ale myślę, że producenci powinni dołączyć broszurkę, katalog do swoich produktów, opisujących właściwości zdrowotne, ale oczywiście prawdziwe (pod względem prawnym nie jest to powiązane z opakowaniem produktu, więc nie podlega kontroli). Można też na stronie producentów, sklepów dać linki do stron niekomercyjnych, naukowych, opisujących pośrednio właściwości i wartość produktów specjalistycznych. Jest to jedyne wyjście jakie mi na tę chwilę przychodzi do głowy.
Doktorze nie działa na blogu wyszukiwarka
Już wyszukiwarka działa. To super. Kupiłem w magiczny kilka ziół i muszę posprawdzać co doktor poleca jeśli chodzi o stężenia. Tradycyjnie będzie podwójna ekstrakcja 🙂
Chyba jednak producenci nie przestrzegają tego Rozporządzenia (kiedy weszło w życie?) bo nadal na wszelkich produktach można jeszcze znaleźć informacje o właściwościch zdrowotnych dodanej rośliny, oleju choćby był mniejszy niż 1 % całości produktu.
Może nowopowstałe Towarzystwo coś temu zaradzi i wiedza o roślinach które mamy w zasiegu ręki, które są naszym pożywieniem a zarówno lekarstwem nie będzie tylko dla tych dociekliwych i ambitnych ale dla wszystkich.
Kto wie może zamiast reklamy margaryny ktoś znajdzie fundusze na reklamę macierzanki, rumianku, babki, wierzby…
Póki co staram się jaknajwiecej nauczyć i zachęcam do tego samego moją rodzine i wszystkich znajomych.
pozdrawiam
Agnieszka
Moim zdaniem w tym wszystkim chodzi o program redukcji populacji. Ludzie codziennie potrzebują jedzenia aby życ-logiczne. Produkty spożywcze jako podstawowe, codzienne niszczycielstwo organizmu jest wyjałowione, przetworzone bez zadnych wartości odżywczych. Mięso skażone hormonami, antybiotykami itd. Woda zatruta fluorem, spuszczane są chemikalia w postaci chmur zwanych „chemitrails”,
Ludzie kupują w supermarketach, które stanowią kumulację powyższej żywności.
A supermarkety rosna jak grzyby po deszczu.
Jeszcze kilka lat temu ludzie mięli swoje gospodarki a teraz się to nie opłata, mieszkańcy wsi jeżdzą na zakupy do miasta, do Biedronki. Jestem w szoku jak słyszę ze mama koleżanki mieszkającej na wsi kupuje ziemniaki w mieście, mając własne pole i jest osobą nie pracującą.
Argument tłumaczący powyższe: „Nie opłaca się ”
„Jedzenie -ostateczny sekret ujawniony”-proszę obejrzec.
http://zdrowobycie.blogspot.com/2012/02/wielki-sekret-program-redukcji.html-proszę poczytac
jest mnóstwo informacji w internecie, wystarczy chciec i szukac.
wszytskie puzzle wtedy będą pasowały. zobaczycie po co stworzono Unię Europejską…
Wydaje mi się, że świadomośc ludzi powoli otwiera się na to co się dzieje wokoło, na to, że w wieku 40-50 lat masa ludzi umiera na raka,i na wiele innych kwestii.
Jedynym rozwiązaniem jeśli chodzi o żywnośc jest zaopatrywanie sie u miejscowych dostawców, sporzadzanie umow z nimi polegajacych na zakupie ich produktów,warzyw w zamian za ekologiczną ich uprawę, interesowanie się tym co jemy, czym karmimy nasze dzieci..
Dopiszę tylko ze interesuję sie zdrowym odżywianiem , właściowosciami roślinnosci, staram sie uswiadamiac ludzi wokoło, tyle tylko ze wielu zaczyna sie interesowac tematem jak nadchodzi choroba i czesto jest juz za pozno. Pozdrawiam serdecznie
Komentarz do sprawy po angielsku:
http://healthclaimscensored.com/blog/blog-04012013/
Wniosek z tekstu jest taki, że szkodliwość dla zdrowia produktu można podejrzewać, ale nie trzeba się tym martwić, ale wszelkie zalety dla zdrowia trzeba udowodnić w badaniach klinicznych, aby o tym można było napisać na etykiecie. A wszystko dlatego, że etykieta jest przekazem komercyjnym.
Jest to ciekawy przykład cenzury prewencyjnej, podobno dla dobra konsumenta, bo niby zapobiega nieuczciwej reklamie. Zapomina się jednak, że na nieuczciwą reklamę są zupełnie inne przepisy.
Kłaniają się te wszystkie telewizyjne reklamy piguł uzdrawiających – przecież one nie leczą, one tylko na przykład likwidują ból. „Przed zastosowaniem skonultuj się z lekarzem lub farmaceutą” – pic na wodę – fotomontaż.
Ale – nikomu nie przeszkadza rosnący rynek przyrządów uzdrawiających, (najczęściej na baterie, aby czymś zasilic jakieś światełko lub wyświetlacz). Do tego książeczka lub broszurka na kredowym papierze obiecująca super działanie na wszystko, dla wszystkich i można jechać w świat ogłupiać emerytów wszystkich krajów. To niestety nie jest polski wymysł – to jest import gotowego pomysłu.
Co nam zostaje? Róbmy swoje!
Pozdrowienia 🙂
Rewelacyjny artykuł:) już teraz rozumiem dlaczego polski i jedyny na świecie producent „żywego” kolagenu naturalnego nie może zawrzeć w ulotce informacji prozdrowotnych. Za mówienie o nich można dostać karę od Sanepidu. Firmie zapewne lepiej pozostać przy kategorii kosmetyk niż cokolwiek innego mimo tego że jest w 100% naturalny i nawet podaję go do picia dzieciom przy zapaleniu gardła, wkładam do oka, nakładam na otwarte rany itd. Tak oto jedyny polski wynalazek biotechnologiczny tak rewelacyjnie działający na cały organizm na dłuuuuuuugo zostanie przemilczany, bo nie można pisać o jego właściwościach.
Remedia amoris raz jeszcze. O tym czy i jak działają afrodyzjaki – czyli o ziołach „trzepiących w beret”. Cz. II/III
„ (…) Działanie substancji zawartych w ziołach jest wieloreceptorowe i bardzo złożone, niejednokrotnie jest to wypadkowa wielu wpływów. Mówimy o synergizmie, ale trzeba pamiętać, że ta sama roślina zawiera w sobie związki często o wpływie antagonistycznym, a jednak działa; czyli wyjaśnianie mechanizmów działania za pomocą modnych aktualnie metod i koncepcji jest śmieszne i świadczy o niedoskonałości człowieka. (….) jedna roślina zawiera dziesiątki, a i setki substancji o indywidualnym wpływie farmakologicznym. (…)”
H. Różanśki (Forum Łuskiewnik)
Na początku tej części komentarza powiem, że wg obliczeń znawców tematu, jako afrodyzjaków, na wszystkich kontynentach używało się (i nadal używa) przeszło tysiąca gatunków roślin. Jak to więc z nimi jest? Czy dawniejsi zielarze i współcześni fitoterapeuci gonili za mirażem, generowali swoimi preparatami sporządzanymi z ziół efekt placebo? Czy mieli i mają błędne wyobrażenie o działaniu roślin na sferę seksualną człowieka?
Warto na wstępie podnieść dwie istotne kwestie. Pierwsza to taka, że większość roślinnych afrodyzjaków jest niedostatecznie przebadana pod względem medycznym czy fitochemicznym – w odniesieniu do działania ich substancji na sferę seksualną człowieka. Druga może jest nawet i bardziej istotna. Biorąc pod uwagę dobrze opracowaną metodologię nauk medycznych (medycyna, farmacja itd.) badania tego typu są trudniejsze, kosztowne, a nade wszystko – stosunkowo mało interesujące dla koncernów farmaceutycznych (chociaż ostatnio widać wyraźne ożywienie w tym względzie).
Dzięki rozwojowi farmakologii, seksuologii oraz technik badawczych, coraz częściej produkuje się syntetyczne afrodyzjaki. Uznawane są one za leki działające wybiórczo na podniecenie seksualne poprzez działanie miejscowe na zakończenia nerwowe oraz ośrodki seksualne, znajdujące się w rdzeniu kręgowym i w ośrodkowym układzie nerwowym (to oczywiście nie sprzyja naukowym dociekaniom dotyczącym wpływu substancji roślinnych na sferę seksualną). Dodać wypada w tym miejscu, że są znane i tak działające substancje roślinne – np. johimbina czy strychnina alkaloid z nasion kulczyby wronie oko (Strychnos nux vomica).
W pierwszym komentarzu Remedia amoris napisałem, że na seksualność ludzką wpływa nie tylko biologia ale też i kultura. Akt płciowy człowieka odznacza się większym skomplikowaniem, różnorodnością i dłuższym czasem trwania niż u wielu gatunków zwierząt. Trudno się tedy dziwić, iż naukowa ostrożność powoduje, że większość badaczy powstrzymuje się przed wyciąganiem wniosków o działaniu afrodyzjaków na ludzi, na podstawie wiedzy z badań na zwierzętach. O ile zwierzakom można podać substancje roślinne i badać np. ich wycięte narządy, sprawdzając ile zawierają tego czy owego, o tyle tego typu badanie na ludziach już takie łatwe nie jest. Dalej, aktywność seksualna zwierząt jest biologiczna a zatem można liczyć „ilość”, „czas między” itd. – czyli dokonywać ocen podstawowych mechanicznych czy instynktownych funkcji seksualnych. Kliniczne badania seksualnych zachowań ludzkich jest dużo bardziej skomplikowane. Seks człowieka, jak napisałem kiedyś, „zaczyna się w głowie”. Tak naprawdę ocena życia i zadowolenia seksualnego ludzi opiera się często na ich subiektywnych samoocenach. Do wymienionych trudności dodać możemy jeszcze inne, wynikające z kontekstu kulturowego, moralnego itp. (np. typu „bo w tym cały jest ambaras, żeby dwoje chciało na raz”). Badań na zwierzętach, w temacie o którym mowa, jest naprawdę sporo. Widziałem kiedyś metaanalizę we wniosku której, potwierdzono działanie afrodyzjakalne na zwierzakach (gównie na szczurach) jakichś 40 roślin używanych w tradycjach ziołoleczniczych Azji. Dla współczesnej nauki wnioski z badań na zwierzętach, jak już wspomniałem, nie mają mocy dowodów empirycznych w odniesieniu do ludzi.
Kontynuacja mojego toku wywodu wymaga abym w tym miejscu poczynił kilka uwag natury bardziej ogólnej.
Odkrycie przyczyn wielu chorób wpłynęło na odrzucenie poglądu Galena, że zdrowie jest funkcją odpowiedniej równowagi (w jego teorii – równowagi soków w ciele). Odkrycie bakterii zwiększyło znaczenie redukcjonizmu, sprowadzającego ludzkie zdrowie do mechanicznej zasady przyczyna – skutek który dominuje we współczesnej medycynie (zarówno o bakteriach jak i Kartezjuszu już wspominałem w innym miejscu). Ponieważ naukowcy poznali przyczyny wielu chorób (np. wywoływanych przez bakterie chorobotwórcze) i nauczyli się je rozpoznawać, zapanowało przekonanie, że również procesy w organizmie człowieka można opisać skończoną liczbą operacji. Coraz bardziej wyrafinowana nauka i technologia sprowadziła badania i eksperymenty na poziom komórkowy i molekularny. Leki projektowane są dziś z użyciem narzędzi praktycznych i teoretycznych które pojawiały się sukcesywnie (dość gwałtownie w XX i XXI wieku). Badacze rozwijają stale możliwości identyfikowania dysfunkcji biologicznych mogących powodować choroby i jednocześnie koncentrują się na reakcjach chemicznych zachodzących w organizmie człowieka. To wszystko w gruncie rzeczy sprowadza się do metody „klucza” i „zamka”. Naukowcy rozpoznają miejsce receptorowe na błonie komórkowej w różnych częściach organizmu i następnie starają się znaleźć czynnik który działa na te receptory (koncepcję receptorów wprowadził w 1878 r. Langley). Upraszczając co nieco. W naukowej medycynie sprawdza się prosty schemat: prosta przyczyna wywołuje określony skutek. Można powiedzieć, iż w nowoczesnej nauce dominuje następująca filozofia: rozbieraj wszystko na najdrobniejsze kawałki, ponieważ im coś jest mniejsze i mniej skomplikowane – tym bliższe prawdy.
Współcześni farmakolodzy doszli do przekonania, że skutki działania leków zależą w znacznej mierze od wpływu organizmu na losy tych leków. Interesuje ich wpływ leków na czynności narządów wewnętrznych z uwzględnieniem mechanizmu działania (farmakodynamika) i śledzenie losów leków w organizmie: wchłanianie, dystrybucja, eliminacja (farmakokinetyka).
Współczesna nauka nie inaczej podchodzi do ziół i leku roślinnego – z coraz to z większą precyzją, wykorzystując zdobycze techniki, zwłaszcza analitycznej, stara się zgłębiać ich tajemnice. Postępy w zakresie stosowanych metod i technik instrumentalnych, zwłaszcza w dziedzinie analizy fitochemicznej, a także w pewnych działach farmakologii, oraz wyniki licznych badań klinicznych dostarczają stale dowodów naukowych które potwierdzają skuteczność działania leczniczego wielu roślin. Jednakże w przypadku leków pochodzenia roślinnego schemat: prosta przyczyna wywołuje określony skutek – a zatem, określony lek wywołuje konkretne zdefiniowane działanie – nie zawsze jest zadowalający. Lek roślinny działając wielokierunkowo, wywiera wpływ na różne układy (wbrew pozorom dotyczy to i tzw. „leków chemicznych” które prawie nigdy nie działają wybiórczo na jedną tylko określoną tkankę lub narząd) pobudzając lub hamując aktualną fazę ich zaburzenia. Większość stosowanych leków syntetycznych łagodzi lub znosi objawy choroby, nie wpływa jednak na jej przyczynę, która często jest do końca nieznana, jak np. w chorobach nowotworowych, miażdżycy czy chorobach tkanki łącznej tzw. kolagenozach itd.
Czytając przed laty książkę autorstwa śp. profesora Muszyńskiego zwróciłem uwagę na następujący fragment: „ (…) Przeglądając podręczniki ziołolecznictwa (zwłaszcza dawniejsze) natrafiamy na osobliwe zjawisko, graniczące niemal z dziwactwem: większości omawianych tam roślin przypisuje się niemal wszechstronne właściwości lecznicze. Prawie każde z tych ziół ma działać dobrze na żołądek, wątrobę, serce, nerki itd. To pozorne dziwactwo stanie się zrozumiałe, gdy weźmie się pod uwagę że każde z ziół zawiera witaminy, sole mineralne (…) umożliwiające i ułatwiające należytą przemianę materii. Pozornie się nam wydaje, że każdy z naszych organów pracuje i choruje niezależnie od pozostałych organów (…)”. Dalej profesor pisał o tym, że tak nie jest a usprawnienie np. pracy nerek czy wątroby podnosi sprawność działania serca itd.
Remedia amoris raz jeszcze. O tym czy i jak działają afrodyzjaki – czyli o ziołach „trzepiących w beret”. Cz. II c.d. /III
„(…) Mądry lekarz nigdy nie leczy choroby, on zapobiega chorobie. Mądry mąż stanu nigdy nie przynosi swemu krajowi pokoju, on utrzymuje pokój w kraju. Jeśli lekarz czeka, aż choroba się rozwinie, lub mąż stanu czeka aż zaczną się niepokoje, jest już za późno, aby jedno wyleczyć, a drugiemu zapobiec. To tak, jakby wykuwało się broń dopiero wtedy, kiedy jest wojna. (…).”
Żółty Cesarz (III wiek p.n.e.) „Zasady medyczne”.
Przez tysiąclecia w księgach z zakresu medycyny ziołowej opisywano sposób przyrządzania leków, dawkowania i skutki ich działania. Nie pisano natomiast wiele o mechanizmach działania roślin w organizmie człowieka. Dawna nauka nie miała odpowiednich narzędzi do badania tych procesów. Mimo, iż fitoterapia „czerpie pełnymi garściami” z dorobku nauk medyczno – analitycznych, należy zwrócić uwagę na to, że jak napisałem wyżej, leki roślinne są często mieszaniną wieloskładnikową. To oznacza, że znacznie trudniej jest wyjaśnić ich działanie (łatwiejsze jest prześledzenie mechanizmy działania i losy jednego związku w organizmie). Coraz częściej w piśmiennictwie widuję mądre artykuły typu „Teoretyczna synteza naturalnych produktów aromatycznych poliketonów poprzez zrekombinowany układ podjednostek enzymatycznych…..” Nie zmienia to jednak faktu, że z punktu widzenia współczesnej nauki, działanie takiego czy innego preparatu galenowego nadal jest nie do końca wyjaśnione. Łatwiej jest odpowiedzieć na pytanie czy lek ziołowy działa i czy jest skuteczny, niż na pytanie dlaczego działa.
Podziały leków ziołowe są oczywiście różne. Leki takie mg np. zawierać jednorodne substancje izolowane z surowca roślinnego (o ustalonej strukturze chemicznej i określonych właściwościach fizykochemicznych). Współczesna medycyna uznaje je za najbardziej nowoczesną formę preparatów pochodzenia roślinnego. Są łatwiejsze do scharakteryzowania pod względem fizykochemicznym i farmakologicznym. Łatwiej prześledzić ich losy w organizmie. W lekach typu galenowego takich jak nalewki, intrakty, ekstrakty, soki, syropy lub ich kompozycje, a także pojedyncze zioła lub ich mieszanki mamy do czynienia z mieszanką substancji, zwykle wykazujących większy zakres działania niż większość leków syntetycznych. Lek syntetyczny, działający silnie, szybko i skutecznie tłumiący objawy, odsunął na dalszy plan, a nawet zahamował prace badawcze nad lekiem roślinnym działającym zwykle łagodniej i wolniej. Leki galenowe zawierając mieszaninę substancji dają razem efekty addytywne lub synergistyczne, stąd efekty lecznicze są trudne do zweryfikowania i wyjaśnienia. Składniki leków roślinnych mogą wpływać na różne szlaki metaboliczne czy oddziaływać z różnymi receptorami (o czym będzie w dalszej części) przyczyniając w sposób pośredni lub bezpośredni do zachowania równowagi ustrojowej. Dotyczy to także ziół uznanych za afrodyzjaki. Działając wielokierunkowo i wykorzystując endogenne mechanizmy regulacji, pobudzają reakcje wewnątrzpochodne – co może prowadzić do zwalczania czynników ryzyka występowania rozmaitych dysfunkcji (również seksualnych).
Wywód ten może nieco nudnawy miał w zamyśle doprowadzić do postawienia prostego pytania. Czy pełna, naukowa, potwierdzona badaniami wiedza o działaniu leku jest konieczna aby zwalczyć chorobę?
Pytanie może wydać się banalne, ale odpowiedz na nie, ma już mało banalne konsekwencje. Podam tu dwa przykłady. Oba dotyczą znanych od wieków afrodyzjaków. Pierwszy z nich dotyczy johimby lekarskiej Pausynistalia yohimba (ładnie opisanej przez Doktora, patrz: http://luskiewnik.strefa.pl/yohimba.html). Choć to sztandarowy przykład skutecznie działającej na sferę seksualną człowieka rośliny, to jednak sposób jej badania, opisu, działania, wprowadzania do tzw. naukowej medycyny itd. daje wiele do myślenia. Nie będę tego opisywał. Powiem tylko, iż kora z drzewa johimba zawiera psychoaktywną substancję czynną johimbinę która jest silnym afrodyzjakiem zarówno dla mężczyzn jak i kobiet. U panów dodatkowo poprawia potencję. Ludy afrykańskie stosujące tę roślinę od wieków, nie miały pojęcia ani o tym co kora zawiera, ani o tym, że „ (…) pobudza ośrodkowy układ nerwowy i ośrodki nerwowe w rdzeniu kręgowym poprzez blokowanie presynaptycznych receptorów adrenergicznych alfa – 2 (…)”. Nie przeszkadzało im to jednak w najmniejszym stopniu, w skutecznym jej stosowaniu. Charakterystycznym jest, że współczesna nauka odnosi swoje badania nad działaniem tego afrodyzjaku, głownie do gotowych preparatów farmakologicznych, a nie do opisanych przez Doktora prostszych preparatów – np. sproszkowanej kory czy nalewki itp. Co ciekawe, proste preparaty z kory johimby dają znacznie lepsze skutki w omawianym zakresie niż czysta johimbina (chlorowodorek johimbiny). Jak dotąd nie udało się wyjaśnić dlaczego tak się dzieje (prawdopodobnie, jak w większości przypadków skuteczniej działa kompleks substancji).
Drugim przykładem są konopie indyjskie. Pisemne odnośniki do medycznego zastosowania konopi znane są już od XV wieku p.n.e. Pomijam wykorzystanie konopi w celach afrodyzjakalnych. Chińskie źródła wspominają o zastosowaniu marihuany w leczeniu: malarii, zatwardzenia, bólów reumatycznych, roztargnienia, chorób kobiecych itd. Artykuły naukowe opublikowane od XIX w. na Zachodzie, zawierają stwierdzenia, że marihuana może pomóc w leczeniu depresji, jaskry, bezsenności, astmy, nudności. Współczesne badania wskazują, że marihuana obniża ciśnienie w gałce ocznej, co może ułatwić zachowanie wzroku ludziom cierpiącym na jaskrę, przeciwdziała skurczom mięśni, rzecz podstawowa dla ludzi ze stwardnieniem rozsianym, osób z uszkodzeniem rdzenia kręgowego, padaczką, porażeniem kończyn; zwalcza mdłości i łagodzi bóle po chemioterapii, znacząco przyspiesza zrastanie kości (CBD), spowalnia rozrastanie się guza w mózgu i zapobiega powstawaniu złośliwej odmiany nowotworu (w tym wypadku – THC) itd. Warto zaznaczyć że oprócz THC i CBD roślina zawiera około 400 związków czynnych. Trudno powiedzieć czy wyodrębnianie pojedynczych substancji będzie prowadziło do produkcji skuteczniejszych leków niż kompleks wielu substancji zawartych w konopiach.
Ciekawym zjawiskiem są dyskusje jakie toczą się nad legalnym wykorzystaniem leczniczym marihuany. Nie chodzi mi o dyskusje w kolorowych czytadłach, czy wśród decydentów (najczęściej polityków). Idzie mi raczej o dyskusje w kręgach medycznych. Śledzę to od pewnego czasu w polskich pismach lekarskich. Można zauważyć, że zwolennicy jej legalnego użycia kładą nacisk na skuteczność, użyteczność w terapii itp.; podczas gdy przeciwnicy podnoszą argumenty najczęściej tyczące: braku w pełni udokumentowanego sposobu działania preparatów z konopi, bezpieczeństwa użycia (straszą kannabinoidami) itd. Podnoszą kwestię, iż „ ( …) nieetycznym jest zaoferowanie interwencji medycznej i używanie leków o nie w pełni potwierdzonej klinicznie skuteczności i bezpieczeństwie (…)” itp. W 2013 roku świat obiegła historia 5 letniej dziewczynki Charlotte Figi z Kolorado. W jej dokumentacji medycznej był wpis DNR (Do not resuscitate) dziecko bardzo cierpiało i nikt nie widział szansy na poprawę jakości jej życia (300 ataków EPI tygodniowo). Lekarze byli bezradni. Rodzice dowiedziawszy się o leczniczej marihuanie zaczęli ją podawać dziecku. Po zastosowaniu kannabinoidów ataki padaczki spadły z 1,2 tyś miesięcznie do zaledwie 2 czy trzech. Dzisiaj dziewczynka chodzi do szkoły … To jednak nie przemawia do przeciwników.
Dla sceptycznych medyków, wobec skutecznie działających leków ziołowych o niepotwierdzonym naukowo działaniu, przypomnę sprawę epidemii Eboli (o której nie tak dawno wspomniałem w komentarzu „Dlaczego ludzie się całują ….”). Stanowisko ekspertów WHO z 11.08.2014 roku zawierało istotną, jak mi się zdaje tezę „(…) etyczne jest zaoferowanie interwencji o niepotwierdzonej klinicznie skuteczności i bezpieczeństwie, mających jednak potencjalne działanie lecznicze lub profilaktyczne (…).” Stwierdzenie to nie dotyczyło leku roślinnego. Dlaczego stosowanie leku ziołowego bez dowodów klinicznych jest nieetyczne a leku chemicznego w takim przypadku już takim nie jest?
Dla pełnej jasności. Nie jestem przeciwnikiem badań naukowych, jestem ich gorącym zwolennikiem. Wyniki badań naukowych dostarczają nam wielu informacji o efektach biologicznych leżących u podstaw działania ziół. To powinno torować drogę lekom pochodzenia naturalnego i przekonywać świat medyczny do częstszego ich używania. Trudno mi wyobrazić sobie, by naukowiec tej miary co H. Różański był przeciwnikiem dociekań naukowych skoro sam je prowadzi, opisuje, interpretuje, wykłada itd. Zauważcie jednak Państwo sokratejską pokorę w przytoczonym wyżej „ (…) wyjaśnianie mechanizmów działania za pomocą modnych aktualnie metod i koncepcji jest śmieszne i świadczy o niedoskonałości człowieka. (….)”.
Stanowisko, że „(…) produkt którego działanie nie jest potwierdzone badaniami naukowymi, nie może być traktowany jako lek tylko suplement diety (…)” jest stanowiskiem które spycha wartościowe preparaty ziołowe na margines. Kilka dni temu otrzymałem zdjęcia artykułów z prasy lokalnej „Inspektorzy nakładają od tysiąca do 4 tyś. grzywny za przypisywanie ziołom właściwości leczniczych i informowanie, że suplementy diety zapobiegają chorobom (…) Takie produkty mogą mieć wpływ na organizm ale nie muszą”. Dużo bardziej niż ziołom należałoby się przyjrzeć niektóry suplementom nie mającym związku z ziołami (albo mającymi zioła jedynie w nazwie). Sporo suplementów o wątpliwej jakości reklamowanych jest jako skuteczne preparaty na rozmaite problemy i dysfunkcje seksualne.
Evidence – based medicine (medycyna oparta na dowodach) jest postulatem słusznym. Należałoby jednak zastanowić się czym owe dowody być mogą. Czy są to tylko badania naukowe? Czy może też obserwacje kliniczne skuteczności leku czynione przez chorych i lekarzy którzy widzą efekty? Czy dowodem może być to, że w takim czy innym miejscu świata przez setki lat skutecznie i bezpiecznie leczono jakimś ziołem chorych na taką czy inną chorobę? Czy takich samych dowodów potrzeba dla naparu z rumianku i silnego chemicznego leku psychotropowego? Czy dowód to może coś jeszcze zupełnie innego? Kto i w jaki sposób powinien „produkować” i weryfikować takie dowody? Częściowo na pytania te odpowiedział w poście powyżej Pan Henryk.
Cieszą mnie niezmiernie artykuły naukowe publikowane w poważnych pismach medycznych (nie związanych z fitoterapią) w których nie widzę niezrozumiałego dla mnie uprzedzenia do ziół. Na szczęście widuję to coraz częściej. Jakiś czas temu czytałem np. artykuł w którym omawiano postępowanie medyczne w przypadku opryszczki. Opisywano tam i porównywano metody domowe: okłady z soku cytryny, miodu, gorącej herbaty, oleju jadalnego, cebuli, octu, propolisu itp., z klasycznymi preparatami przeciwwirusowymi (acyklowir, denotywir, walacyklowir itd.). Nie odniosłem wrażenia, że z tego powodu artykuł jest „mniej naukowy”. Inne niż takie właśnie podejście powoduje, że tzw. „medycyna akademicka” sama siebie ogranicza. Nawet naukowiec musi mieć na względzie to, że organizm człowieka jest niezwykle złożonym tworem. W jego skład wchodzą rozmaite komórki i tkanki pełniące wiele odmiennych funkcji sprawnie zorganizowanych i współdziałających. Ludzkie ciało z komórkami w liczbie 10 do potęgi 13, z ponad 30 000 – cami genów, wielką liczbą produkowanych przez nie substancji (np. białek o rozmaitych funkcjach) jest niezwykle skomplikowanym układem, słabo zrozumiałym nawet dzisiaj – w dobie biologii molekularnej.
W 1648 roku w Anglii, Margaret Jones została oskarżona o uprawianie czarów i powieszona. Zarzucano jej m.in. to, że medycyna jaką praktykowała (była położną) „wykracza poza metody stosowane przez wszystkich lekarzy i chirurgów”. Dziękować Bogu, żyjemy w czasach nieco bardziej tolerancyjnych. Póki co zielarzy i fitoterapeutów nikt nie wiesza, chociaż niekiedy propagują metody i leki nie koniecznie „stosowane przez wszystkich lekarzy”. Większość ludzi nie zbiera już roślin leczniczych na własne potrzeby, a troskę o swoje zdrowie powierza lekarzom którzy najczęściej nie znają potencjału leków ziołowych. W imię postępu oddalamy się od natury, tracimy związki z przyrodą, a lek roślinny nie jest tak często wykorzystywany jak na to zasługuje. Będzie tak dopóty, dopóki fitoterapia nie będzie wykładana dla medyków w większym zakresie, dopóki nie zdobędzie należnego jej miejsca w planach studiów lekarskich (wykłady, ćwiczenia, laboratoria itp.) i dopóty decydenci będą ustanawiali głupie prawo a urzędnicy głupio go będą stosowali. Dziękować Bogu rozmaite konferencje, seminaria naukowe, publikacje, naukowa i popularyzatorska działalność takich osób jak nasz Doktor, inicjatywy podejmowane przez PTZiF i im podobne, kursy zielarskie, rozmaite kierunki studiów związanych z szeroko rozumianym ziołolecznictwem itd. pozwalają optymistyczniej spojrzeć w przyszłość.